Wino i “Literacki almanach alkoholowy”
23/11/2016
Mówią, że wszystko zostało już napisane. Ale dopiero w tym roku wyszła książka, która przybliża kluczowy dla zrozumienia naszej kultury splot literatury i alkoholu, w tym wina.
Nie chcę przez to powiedzieć, że to książka niezbędna, ani nawet ważna. Z pewnością jednak Literacki almanach alkoholowy jako pierwszy systematyzuje związki wina i beletrystyki, które żyły dotąd rozproszone w świecie anegdot i felietonów, i jako taki może przetrzeć szlaki dla bardziej poważnych studiów.
Oczywiście wątki winne w literaturze tropiło już wielu, z Markiem Bieńczykiem na czele. Każdy chyba, kto pisze o winie, automatycznie skanuje powieści, biografie i dramaty w poszukiwaniu kieliszków, butelek i etykiet (im winne didaskalia bardziej szczegółowe, tym większa satysfakcja i tym więcej możemy autorowi wybaczyć na polu czysto literackim). A że wśród winopisarzy nie brak znawców literatury, nietrudno też o teksty, które winne tropy w tej czy tamtej książce śledzą.
Dziwi dlatego, że książka, która stara się zebrać te tropy do kupy, pojawia się dopiero teraz. Czy był to dla literaturoznawców temat zbyt błahy? A może wstydliwy? A dla winopisarzy? Czy dla tych z kolei nie był to temat, który nie pozwalał w pełni rozwinąć skrzydeł? W końcu w ilu powieściach pojawiają się konkretne nazwy win, roczników, nazwy szczepów, które mówią, dookreślają bohaterów itd.? Komu z winiarskich dziennikarzy chciałoby się rzucać na te wszystkie “włoskie, czerwone”, “reńskie” i “małmazje”, które są tak rozmyte, że z trudem dają się wciągnąć do jakiegoś pełnego spekulacji felietonu.
Nie dziwi zatem, że Almanach napisał ktoś z zewnątrz, kto we wstępie zastrzega, że jest dyletantem. Dodaje przy tym, że może sobie pozwolić na intelektualne przyjemnostki, które są niedostępne dla ekspertów. Aleksander Przybylski nie zajmuje się na co dzień ani alkoholem, ani literaturą (to znaczy nie zajmuje się nimi zawodowo). Pracuje jako – uwaga! – reporter stacji TVN. Almanach to książka spisana na boku, ale przez to skrząca się prawdziwą pasją, energią i erudycją kogoś, kto na co dzień nie może opowiadać widzom o Kafce i piwie.
Bo Almanach nie tylko wina się tyczy. Właściwie wino zajmuje mniej niż jedną piątą objętości książki. Do tego na 26 podrozdziałów najbardziej interesującej nas części sześć poświęconych jest czemuś innemu niż wino (jeżyniak, sake, wino porzeczkowe itd.). To, co zostaje, to w większości skamieniałości – małmazje, alikanty, falernum i inne atrakcje dla archeologów. To oczywiście nie bierze się znikąd. Literatura, która w XX w. odwróciła się od dworków i patrycjuszowskich kolacji, by zwrócić w stronę everymana i samej siebie, zatraciła z horyzontu wino. Sami pisarze w poszukiwaniu coraz mocniejszych wrażeń, chętniej zaprzyjaźniali się wtedy z absyntem, whisky, albo ginem.
Paradoks polega na tym, że właśnie w XX w., a szczególnie w jego drugiej połowie powstał bezprecedensowy w historii, rozbudowany dyskurs wina. Długa lista nazw szczepów, rodzajów win, złożony język degustacyjny, niuanse winifikacyjne – wszystko to mogłoby posłużyć pisarzom za doskonały, barwny i wieloznaczny wypełniacz scenerii, a nawet kluczowy element fabuły. Wzięli się za to jednak nieliczni. Być może dlatego, że dyskursywizacja wina pozostała w znacznym stopniu domeną specjalistów, a być może sami pisarze, milcząc, stali się nieświadomie strażnikami tej hermetyczności.
Te nieliczne przykłady, które przytacza Przybylski, potrafią dać jednak strudzonym poszukiwaczom winnych tropów nieco satysfakcji. Proustowski Swann w interpretacji autora daje w prezencie butelkę Asti Spumante (znane dzisiaj po prostu jako Asti), co okazuje się mieć ironiczny wydźwięk. Bohaterowie Wymazywania Bernharda piją badeńskie rieslingi (dlaczego akurat badeńskie?), co rzuca na ich mroczne życie choć odrobinę światła. Ciekawe jest też np. wspomnienie viognier z Château-Grillet, butikowej apelacji północnego Rodanu, o którym marzy bohater Chatwina.
Znacznie więcej i ciekawiej dzieje się jednak w rozdziałach poświęconym innymi alkoholowym bohaterom. Bardzo interesująca jest wykładania roli curaçao, które językiem z dna kieliszka wylizuje Emma Bovary i które zwiastuje nadchodzące tarapaty. Błękit likieru okazuje się w tej wykładni prefiguracją błękitnego słoika z arszenikiem. Niemniej interesujące jest zestawienie Wokulskiego i Casanovy, z których jeden i drugi handluje tekstyliami, wplątuje się w pojedynki i nie stroni od koniaku.
Czasami prymat innych alkoholi nad winem jest po prostu kwestią wyboru autora, który w Ulissesie chętniej niż winne analizuje wątki piwne (a oprócz Guinessa leją się tam przecież rieslingi i burgundy). To dlatego Hans Castorp pozostaje przede wszystkim fanem porteru i Kulmbachera, nie pada zaś słowo o jego winnych przygodach, o których pisałem tutaj.
O tym, jak hermetycznym pozostaje dzisiaj fachowy dyskurs wina, świadczą drobne potknięcia, których autorowi nie udało się uniknąć, jak choćby twierdzenie, że muscadet sur lie dojrzewa “około pięciu miesięcy w beczce z drożdżowym osadem”. Beczka oczywiście zdarza się w okolicach Nantes, ale rzadziej niż stalowa kadź. Powiedzenie o Porto, że dojrzewa w beczkach “do nawet 40 lat” też nie jest do końca precyzyjne. A mówienie o aszú, że powstaje z “przebranych i wysuszonych jagód” nie trafia do końca w istotę tego wina, choć – znowu – trudno widzieć w tym karygodny błąd. Brakuje też uwspółcześnienia niektórych nazw historycznych. Kto dziś mówi o “portwajnie”, lub “reńskim”? Oczywiście są to określenia, które pojawiają się w analizowanych książkach, ale knajpiany ton Almanachu nabrałby jeszcze więcej humoru, gdyby zestawić go z tym, jak dzisiaj mówimy o winach.
Chwała za to autorowi, że tropi nieścisłości translatorskie w literaturze. Okazuje się, że polska tłumaczka Tristama Shandy uznała za stosowne przetłumaczyć sack (dawne angielskie określenie hiszpańskich win wzmacnianych, głównie sherry) na “białe hiszpańskie wino”, a tłumacz Stu tysięcy miliardów wierszy Raymonda Queneau – Beaune na Beaujolais! Ten drugi wyszedł z założenia, że Beaune mało kto w Polsce kojarzy. Mamy tu w takim razie spiętrzenie dramatu wina w XX-wiecznej literaturze: pisarze piszą o nim tyle, co kto napłakał, a jeśli już się któremuś zdarzy, upupiają wszystko tłumacze.
Fan wina z pewnością nie będzie w 100 procentach usatysfakcjonowany po przeczytaniu tej książki. Jednak, jeśli weźmie się ją za to, czym jest w istocie, czyli zbiór tropów alkoholowych, w których wino jest tylko jednym z bohaterów, czyta się ją świetnie. Żywy język, humor i nieprzeciętna erudycja sprawiają, że połyka się Almanach w dwa wieczory. Do tego dochodzą czytelny format i świetne ilustracje, które sprawiają, że do książki miło zagląda się po jakimś czasie. Almanach powstał ponoć w wyniku knajpianej zabawy i do zabawy intelektualnej jest przeznaczony. Trudno zresztą oczekiwać czegoś więcej od spisu trzecio- i czwartoplanowych rekwizytów literackich, na które nikt poza małą grupą wariatów nie zwraca uwagi.
Aleksander Przybylski, Literacki almanach alkoholowy, Słowo/obraz teorytoria, cena ok. 6o zł