Mit Europy Środkowej i kékfrankos


7/12/2016

W ostatnim czasie pojawiły się dwie ważne książki, które poddają dekonstrukcji bliźniacze mity: C.K. Monarchii i Europy Środkowej.

Pierwsza z nich to antologia esejów Claudio Magrisa – O demokracji, pamięci i Europie Środkowej. Otwiera ją Mit habsburski w literaturze austriackiej moderny, tekst dość szeroko komentowany ostatnio w naszej prasie, mimo że pochodzący z 1963 r. Druga to świeżo wydana Poruszona mapa Przemysława Czaplińskiego, rozprawiająca się z mitem Europy Środkowej, w którym C.K. dziedzictwo pełni kluczową rolę. Obydwie książki dzieli wprawdzie ponad pół wieku, ale rozgłos, jaki zyskały w tym roku nad Wisłą świadczy o tym, że można je łącznie potraktować jako właściwą naszym czasom próbę przezwyciężenia jednego, wielowarstwowego mitu Mitteleuropy.

Magris dobiera się do niego z większą niż Czapliński czułością, co wynika z tego, że pisze o bliskich sobie autorach. Pokazuje, jak podatni na idealizację umierającego cesarstwa byli austriaccy pisarze przełomu XIX i XX w. – Musil, Zweig, Roth, Werfel. Nawet jeśli ich idealizacja bywa przepełniona ironią, to jednak widzą w C.K. Monarchii państwo na tyle stabilne, że zapewniające zgodne współżycie wielu narodów i na tyle staroświeckie, że nie jest w stanie przypilnować roztańczonej wiedeńskiej ulicy. Magris nie zarzuca mitowi nieprawdy, tylko pewne deformację i przesunięcia, które pełnią określone funkcje, choćby polityczne. Mit habsburski będzie stanowić np. literacki azyl w niespokojnych latach trzydziestych.

poruszona-mapaW eseju Magrisa parę razy pojawia się wino jako jeden z atrybutów wiedeńskiego hedonizmu przełomu wieków XIX i XX. W hedonizmie tym widzi Włoch jeden z kluczowych elementów habsburskiego mitu. Wino ze znanej z heurigerów dzielnicy Grinzing pojawia się jako część “utraconej krainy obfitości”, a cytowany Zweig wspomina sentymentalnie, że Wiedeń był miastem “smakoszowskim”, “znanym z dbałości o dobre wino”.

To może być jeden z powodów, dlaczego mit habsburski okazał się trwały w świecie wina, czy szerzej – gastronomii (wprost doskonale radzi sobie np. w świecie piwa). Swoich ambasadorów znalazł w osobach takich znakomitości jak Robert Makłowicz. Każdy, kto odwiedził kultowy wine bar Veltlin w Pradze, wie, jak C.K. mit trwa w najlepsze nawet w progresywnych kręgach naturalistów. Zresztą o jego nośności w ogóle świadczy to, że dobiera się do ludzi bez względu na ideologie czy zapatrywanie polityczne.

Czapliński w swojej książce wina nie przywołuje, bo i nie pojawia się ono w sto lat późniejszym materiale literackim, nad którym się pochyla. Mit, z którym się rozprawia, ma początek z latach osiemdziesiątych i eseistyce, nie hedonistycznym życiu Warszawy czy Budapesztu późnego socjalizmu. Narodził się za sprawą Kundery, który nagłośnił w świecie istnienie tego dziwnego tworu pomiędzy Niemcami a Rosją, o którego odrębności kulturowej mało kto wówczas wiedział. Z czasem stało się o nim głośno, przybrał nawet polityczną formę. Kunderę ukształtowali ci sami austriaccy pisarzy, co Magrisa i mit Europy Środkowej można w pewnym sensie potraktować jako drugą falę mitu habsburskiego.

Kundera wychodził od kultury, ale cele miał polityczne: udowodnić, że trzy kraje, wchodzące niegdyś w skład Austro-Węgier – Polska, Czechy i Węgry – są w istocie Zachodem ukradzionym przez Rosję, pełnoprawnymi członkami Europy, które z kulturą Wschodu niewiele mają wspólnego. Jako inspiracja dla polityków mit ten spisał się doskonale. Powstała Grupa Wyszehradzka, kraje Europy Środkowej weszły do Unii… Problem w tym, że Europa Środkowa, która miała być tylko przystankiem tych krajów w drodze na Zachód i jako taka miała z mapy kulturowej zniknąć wraz z wejściem do europejskich struktur, wcale nie zapadła się pod ziemię.

Właściwie stało się coś przeciwnego: co mniej podatni na ten mit pisarze (Czapliński bierze na warsztat literaturę, która ma lepsze ucho do przemian niż publicystyka) zaczęli dostrzegać nasze wstydliwie dotąd skrywane powinowactwa ze Wschodem. Kiedy nasza polityka zmierzała ku Zachodowi, Stasiuk jechał na Wschód i niedalekie Południe, by stamtąd przyglądać się Polsce, która za nic nie chciała się jawić jako dziedziczka Austro-Węgier, niemająca nic wspólnego z bałaganem wschodnioeuropejskiej prowincji. Literatura okazała się tu zapowiadać wydarzenia polityczne. Widać to dzisiaj, kiedy Europa Środkowa ma zupełnie inne niż “Zachód” zapatrywania na tak kluczowe kwestie jak kryzys emigracyjny i sama – jako projekt polityczny – zaczęła korodować od środka.

heid-lembergerPiszę o tym wszystkim, bo przychodzi mi w końcu napisać tekst o kékfrankosu, którego trochę udało mi się w tym roku spróbować. To szczep, który aż prosi się o to, by nazwać go naczelną C.K. odmianą i pinotem Europy Środkowej. W Austrii jest blaufränkischem, na Morawach  – frankovką, okazał się stać za chorwacką borgonją, nieźle miewa się w Rumunii i na Słowacji. Słowem, dotarł prawie wszędzie tam, gdzie imperium Habsburgów i aż dziw, że nie uprawia się go jeszcze w tak oddanej C.K. dziedzictwu Małopolsce.

Co więcej, pierwsze wzmianki o blaufränkischu vel kékfrankosu pojawiły się pod koniec XIX, kiedy mit habsburski opanowywał najświatlejsze umysły monarchii. Najpierw nazwa pojawia się w Austrii, a już parę lat później na Węgrzech. Trudno o bardziej wymowną premierę odmiany na austro-węgierskich salonach. Do tego ta wielość nazw! Czy to nie piękne, że tak rozpowszechniona na całym obszarze dawnej monarchii odmiana nosi różne imiona, wszędzie jednak wykazując pewne pokrewieństwo? Jedność w wielości – oto jeden z elementów mitu habsburskiego i jego pogrobowców.

O tym, jaki potencjał integracyjny leży w blaufränkischu, niech świadczą cykliczne już degustacje, które odbywają się w czasie targów VieVinum. Oto w Wiedniu – a gdzieżby indziej! – stają obok siebie winiarze z Austrii, Węgier, Czech, Słowacji, Słowenii i Rumunii, pokazując, jak fantastycznie nasz bohater potrafi zmieniać oblicze na różnych siedliskach. Pojawiają się tam też – uwaga! – Niemcy, którzy na pierwszy rzut oka mogą nie pasować do towarzystwa. Ale, jeśli pomyśli się o historii związków Austrii i południowych Niemiec, można od biedy podciągnąć te drugie pod Środkową Europę…

W Wirtembergii, którą odwiedziłem w tym roku, największym odkryciem był dla mnie właśnie lemberger, czyli szwabskie wcielenie blaufränkischa. Jak tam przywędrował – nie wiem, ale potrafi dać wina ekscytujące, takie jak Heid Fellbacher Lämmler Lemberger GG 2013 od producenta, o którym pisałem już tutaj. Grzechem jest pić to wino w tak młodym wieku, ale już teraz zachwyca czereśniowo-likierowym aromatem, koncentracją, głębią i czystością.

Parę miesięcy po odwiedzeniu najbardziej na zachód wysuniętego przyczółku blaufränkischa zawitałem na wschodnią flankę cesarstwa tej odmiany – do Egeru. O ekscytującym kékfrankosu od Tamasa Póka już pisałem. Nie wspomniałem jeszcze o wizycie w St. Andrea Pincészet, jednej z gwiazdorskich winnic regionu. Spodziewałem się tam spróbować przede wszystkim świetnych pinotów, ale najlepsze wrażenie zrobiły na mnie bikavery, z których każdy w połowie składał się kékfrankosa.

Świetne wypada już podstawowy, typowo egerski Áldás 2013 z aromatem czereśni, jeżyn i ziół. Soczystość, ładnie wtopiony alkohol (14%) i beczka, ugładzony garbnik – czego chcieć więcej?

st-andrea-hangacsHangacs Egri Bikaver Superior 2012 z topowego egerskiego cru pokazuje, że chcieć więcej trzeba i należy. Dostajemy tu znacznie więcej owocowej treści, słodkiej czereśni, nut ziemistych i grzybowych. Wino jest lepiej ułożone, bardziej mineralne i złożone. Jeśli gdzieś natkniecie się na nie, nie zastanawiajcie się ani chwili. Jeszcze więcej koncentracji i tanin jest w Merengő Egri Bikavér Superior 2012, w którym do głosu dochodzą nuty jagód, przypraw i beczki. Usta są zmysłowe i eleganckie jednocześnie, wciąż pełne młodzieńczego wigoru.

Rosnące zainteresowanie węgierskimi kékfrankosami, umacniająca się marka blaufränkischów z Burgenlandu, wzrost zainteresowania ta odmianą w Nowym Świecie, świetny potencjał gastronomiczny – wszystko to sprawia, że nasz bohater jest skazany na sukces i jeśli jeszcze nie wiedzą o tym jacyś sommelierzy Nowego Jorku, Londynu i Tokio, z pewnością wkrótce się dowiedzą. Stephan Reinhardt, który punktuje w Austrii w imieniu Boba Parkera powiedział wprawdzie, że jest jeszcze za wcześnie dla blaufränkischa, że potrzebuje wyraźnego trendu, takiego jak zainteresowanie winami pomarańczowymi, ale czy taki trend właśnie się nie rodzi? Świadczyć o tym może choćby ten artykuł sprzed paru dni, który stawia kékfrankosa w roli gwiazdy Środkowej Europy, a trzeba dodać, że to nie lada wyczyn, bo Europa Środkowa obejmuje w tym tekście nawet Szwajcarię!

Jeśli pisarze mają nosa i na naszych oczach rozpada się mit Europy Środkowej, z pewnością słabnąć będzie też jego potencjał marketingowy. Jeśli blaufränkisch wedrze się na zglobalizowane salony, to raczej nie jako C.K. odmiana, ale po prostu kolejne, trochę egzotyczne the next big thing. Będzie wtedy przypominał trochę emigranta z Europy Środkowej, który swoją zagraniczną karierę zawdzięcza kwalifikacjom i pracowitości, nie pochodzeniu. Nikt nie będzie go pytać o tożsamość. Bo jak pisze Czapliński, to my, w naszej części Europy (jakkolwiek ją nazwiemy) tkwimy w sidłach geograficznej tożsamości:

Mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej nadal traktują konkretne lokum jako podstawę identyfikacji, jednakże nie wpisują miejsca w nadrzędną mapę kulturową – taką, która obejmowałaby np. Europę Środkową. Istnieje zatem zbiór miejsc, nie ma zaś wspólnej mapy. Mimo tej osobności konkretne miejsce jest doświadczane jako podobne do wielu innych; wytwarza to swoisty paradoks punktowej identyfikacji w ramach kulturowej nieprzynależności. Dlatego mieszkaniec Europy Środkowej czuje się emigrantem we własnej przestrzeni, marząc o tym, by być kim innym gdzie indziej.

To chyba też trochę o blaufränkischu, prawda?

Tagi: , , , , , , , ,