Humor „Filozofii wina”


22/02/2014

O „Filozofii wina” napisano już wiele. Niewiele uwagi poświęcono jednak jej przedniemu humorowi. A przecież prawdziwy urok tej książki kryje się nie w głównych tezach i metafizyce, ale pełnych figlarności peryferiach. Roi się tam od subtelnej ironii i frywolnego erotyzmu, które pozwalają inaczej spojrzeć na klasyczny już esej Béli Hamvasa.

Jest pokusa, żeby tę ładnie wydaną i kultową pozycję odłożyć sobie na ulubioną półeczkę i powracać do niej od święta, tak jak otwiera się raz na parę lat starego tokaja. Ale Hamvas czytany uważnie dzielnie broni się przed takim muzealnym potraktowaniem. Jego metafizyczne tezy trącą myszką, ale pod spodem czai się łobuzerska, młodzieńcza natura, która jest zdecydowanie bardziej żywotna i bezczelnie domaga się odczytania tej książki na nowo.

 Pstryczek w nos nudziarzy

Tomasz Mann napisał, że ironia jest ręką, która głaszcze niższego. I taką właśnie ręką zesłaną z wysokości jest „Filozofia wina”. Książka była pisana w czasach, w których podkreślanie hierarchiczności nie należało do rzadkości. Ale u najciekawszych autorów objawiało się nie w dezawuowaniu adwersarza, ale właśnie w postaci wyciągniętej do niego pogodnej i subtelnej ironii.

Ale zacznijmy od początku. “Modlitewnik dla ateistów” – tak Hamvas nazywa tę książkę. Ateiści to wszelkiej maści abstrakcjoniści, scjentyści, ci którzy nie znają przyjemności konkretnej. Ci którzy wierzą w postęp, wolność i inne abstrakty, ale – nie bójmy się przytoczyć Hamvasowej dialektyki  – nie zaznali rozkoszy zapachu kobiecego uda. Dziś moglibyśmy nazwać ich nudziarzami, bo to kategoria bardziej psychologiczna niż wyznaniowa.

Ale czy naprawdę oni są adresatem tej książki? Czy Hamvas strzępiłby sobie pióro, żeby ich nawracać? Czy nie chodzi raczej o ponabijanie się z nich w gronie dawno nawróconych? Oczywiście ponabijanie się z nich także jako adresatów, bo książka zdaje się być napisana z emfazą celowo, tak by ateistów szokować kontrastem religijnej wzniosłości i dogmatycznej wręcz zmysłowości.

Ironia Hamvasa ma bowiem wzbudzić w przeciwnikach popłoch, bo uderza z dwóch flanek – od strony religii (która nie jest dla nich zaskoczeniem) i od strony zmysłowości (skąd nie spodziewają się natarcia). Ale oczywiście nie w celach edukacyjnych, ale dla rozbawienia towarzystwa, które w przeciwieństwie do tamtych lubi napić się wina.

Dlatego metafizyki Hamvasa nie ma co brać na serio; jest pstryczkiem w nos sprzedanym ateistom. W dodatku celowo wznosi uwielbienie dla wina na mistyczny pułap, by ich kosztem krzepić serca miłośników przyjemności. Warto zwrócić uwagę, że napisana zaraz po wojnie książka nie rozlicza się ze złem, ale z nudziarstwem. Jest w tym sensie heroicznym powrotem do świata sprzed zła, jest dawką humanistycznej radości, a nie post-humanistycznej nadziei.

Ironiczny dogmatyzm

Najzabawniejszy w całym eseju jest oczywiście pedanteryjny dogmatyzm Hamvasa. Jego skrupulatność w przytaczaniu obowiązków amatora win w połączeniu z lakonicznym, autorytarnym tonem to czyste złoto. Zapada w pamięć świetny szkic do katalogu węgierskich win, w którym padają szczegółowe wskazówki, jakie wino warto pić do kart, jakie do listów miłosnych, a jakie do popołudniowej drzemki. Ale największy upust tej retoryce daje Hamvas w rozdziale “Ceremonia wina”:

Mówiono mi, że pewien człowiek w letni wieczór, w altanie popijał wino z Szentgyörgyhegi i jednocześnie czytał gazetę. Przecież to świętokradztwo, wprost nie do uwierzenia! Tak znakomite wino należy pić w najbardziej uroczystych chwilach życia, przy pięknie, kolorowo nakrytym stole, z postawionym na nim wazonem świeżo ściętych kwiatów. W ręku należy mieć tom wierszy jednego z tytanów poezji – Pindara, Dantego lub Keatsa. Kto nie czuje szczególności takiej chwili, ten jest człowiekiem straconym.

Albo jeszcze lepiej:

Nigdy nie udało mi się spotkać takiego kieliszka lub szklanki, których objętość wahałaby się między trzema i pół a czterema decylitrami, żebym mógł przyrządzić swój wypróbowany szprycer i w odpowiednim momencie wychylić wszystko jednym haustem. Pewnie niektórzy skwitują mój kłopot sugestią, że przecież mogę wypić kolejny kieliszek, ale tak myśleć może tylko barbarzyńca! Dwa kieliszki to nie to samo, co jeden, który wychylić można jednym haustem, jednym ruchem i jednym tchem.

Filozofia winaBuñuel filozofii

Czytelnikowi autobiografii innego ironisty, Luisa Buñuela, przypomina się od razu jego kultowy passus o dry-martini, który został też strawestowany przez język filmowy.

Dobre dry-martini, jak mawiano niegdyś w Ameryce, powinno przypominać poczęcie Najświętszej Marii Panny. Istotnie, wiadomo, że według świętego Tomasza z Akwinu siła twórcza Ducha Świętego przeszyła hymen Marii Panny “tak jak promień słońca przechodzi przez szybę, nie tłukąc jej”. (…) lód wrzucony do szklanki powinien być bardzo zimny, bardzo twardy, dobrze zamrożony, żeby nie zamieniał się w wodę. (…) W dzień poprzedzający przybycie gości wkładam do lodówki wszystkie potrzebne przybory i składniki: szklanki, gin, shaker. Mam termometr, który pozwala mi sprawdzić, czy lód utrzymuje temperaturę około dwudziestu stopni poniżej zera.”

W obydwu przypadkach pedanteria rozmiłowanych w trunkach autorów przechodzi w ironię, choć mamy oczywiście do czynienia z ich autentycznymi preferencjami. Ale jest to autentyczność, która przez swoją religijną emfazę i ekscentryczność wchodzi z czytelnikiem w ironiczną i smakowitą grę i w tym też celu jest artykułowana.

Zresztą to niejedyne podobieństwo pomiędzy tymi twórcami. Z jednej strony mamy nieortodoksyjnego ateistę, który mówi o sobie, że „jest ateistą dzięki Bogu”, z drugiej Hamvasa, nieortodoksyjnego chrześcijanina, który opiewa łóżkowe rozkosze. Obaj, igrając z poważną miną pomiędzy świętością a zmysłowością, spotykają się w tym samym, ironicznym i kunsztownie nakreślonym punkcie. Nie byłoby ich pierwszorzędnej ironii bez tej dialektyki i dawnego napięcia pomiędzy sferą zmysłowości i religii.

Konkretna radość

Dziś tego napięcia najzwyczajniej już nie ma. Religijność nie pobudza już wyobraźni, a zmysłowość różni się od tej sprzed ponad pół wieku. Zmysłowość dla Hamvasa jest zawsze konkretna – związana z tą czy inną częścią ciała czy z konkretnym winem z Somló lub konkretną słoniną, koniecznie wędzoną i podgrzaną nad ogniskiem. To przyjemność nazw własnych, nie abstraktów.

Z naszej perspektywy wydaje się nietaktem przypisanie doczesnych, konkretnych radości klasykom. Dlatego głos Hamvasa wzięty w całości może wydać się pusty i niezrozumiały. Tym mniej zrozumiała może być jego ironia. Dlatego bierze się tę książkę za filozoficzny rarytas, parabolę, apoteozę ogólnie rozumianej radości, albo poważne wyznanie wiary.

Ale  taki przyczesany Hamvas nie powiedziałby o winach tego, co powiedział w tym eseju. Powiedzieć, że “Filozofia wina” to pochwała radości, to stanowczo za mało; takie stwierdzenie brzmi pusto w Hamvasowym świecie. Książka to pochwała tych konkretnych radości jak picie wina z Kiskőrös do fasolki szparagowej. Toteż jej przesłanie jest proste i niemetafizyczne, żartobliwe i prawdziwe zarazem.

Tagi: , ,