Wino, które otworzę w Wigilię
23/12/2015
Zazdroszczę tym wszystkim, którzy na Wigilię wybiorą po prostu wino dobre i dobrze pasujące do wigilijnych potraw. Mnie uczepiła się butelka z, jak to mówią, bagażem emocjonalnym. Muszę ją otworzyć w Wigilię i kropka.
Zanim opowiem, jaka to butelka, muszę cofnąć się do września. Oto z grupą dziennikarską z Polski docieram do Kröv, małej miejscowości leżącej nad Mozelą, niedaleko Bernkastel. Kolejny przystanek podróży: Greszta Weingut. Właścicielem winnicy jest Polak, Andrzej Greszta.
Pochodzi z Lubelszczyzny. Po raz pierwszy przyjechał nad Mozelę w latach dziewięćdziesiątych. Na saksy, jak wielu naszych rodaków. Po paru latach sezonowych wypadów postanowił tam zostać, szkolić się na winiarza i kupić skrawek ziemi na niełatwych w uprawie zboczach. Modelowy przykład pracowitości, która w połączeniu z życzliwością niemieckich sąsiadów, łupkiem i niepowtarzalnym klimatem wyczarowała już parę dobrych roczników win.
Mały dom wciśnięty między dwa większe wygląda bardzo niepozornie. Niczego nie zmienia mała tablica z napisem “Weingut Greszta”. Gospodarz staropolskim zwyczajem wychodzi nam naprzeciw i zaprasza do środka. Wnętrze okazuje się jeszcze skromniejsze. Na środku stoi wielki stół, ze ścian odchodzi farba, w rogu upchnięta jest pralka, a z tyłu jest wyjście na podwórze. Coś mi to przypomina. Czekaj… to przecież typowy wystrój niejednego domu na polskiej wsi! Jestem w samym środku polskiej prowincji. Nad Mozelą.
Ukojony tym sielskim anturażem, zasiadam do stołu, gotów do spróbowania win. Ale od początku widać, że to nie będzie zwykła degustacja. Andrzej Greszta spokojnym, skromnym głosem opowiada o swoich początkach nad Mozelą. Mówi o tym, jak zaprzyjaźnił się z lokalnymi winiarzami, grając z nimi w kosza. O tym jak sołtys Kröv płakał, kiedy w 2009 r. spłonął dom Greszty z jego składem win. O rodzinie z Polski, która często go odwiedza. I o swoim kocie Jerry.
Kiedy zaczyna opowiadać o swoich winach, wszystko układa się w credo tradycjonalisty. Nie chodzi tylko o to, że robi wina w starym, mozelskim stylu i trzyma się korka, kiedy inni dawno przeszli na zakrętki. W diabły posłał też sztuczne nawozy i pestycydy, stosuje tylko ekologiczne opryski. Mam wrażenie, że w tej niecodziennej mieszance polskiego uporu, mozelskiej tradycji i organicznej moderny, decydujący jest wolnościowy etos gospodarza z Lubelszczyzny. Winnica ciasna, ale własna, chemii do ust bym nie wziął, z dziada pradziada i tak dalej.
Siedzimy przy stole – my ludzie piszący o winie, a Greszta stoi i opowiada. Nagle przerywa i znika w kuchni. Wraca i mówi, że bigos trochę się spóźni, bo kuzynka jeszcze nie dotarła. No ładnie, będzie jeszcze bigos i kuzynka z Lubelszczyzny! Bigos zjawia się jako pierwszy, jakby go żywcem przenieść z babcinego stołu, pachnący i naszpikowany mięsem. Andrzej otwiera do niego Steffensberg Riesling Spätlese trocken 2012. Mineralno-morelowy aromat, mocna struktura i dobrze zintegrowana kwasowość podobają się wszystkim, a w połączeniu z bigosem wręcz zachwycają.
Z zawieszek na wina zerka na nas biały orzeł, Greszta mówi do nas ojczystym językiem, jemy bigos, pijemy następne wina i czekamy na kuzynkę z Lubelszczyzny. Oto Polak z Polakami nad Mozelą, a wszystko po polsku się piętrzy i przez polskość mnoży… Najmniej patriotycznie usposobionym naturom do serc napływa ciepła fala jednoczącego uczucia. Biorę ją z dobrodziejstwem inwentarza, wmawiając sobie, że to tylko tak ironicznie, ale…
Nagle zjawia się kuzynka i od razu, bez zbędnych ceregieli pędzi do kuchni. Po chwili wraca w fartuchu i rozstawia na stole pierogi – ruskie i z soczewicą. Na sercu robi się jeszcze cieplej. Jemy pierogi, popijamy rieslingami z ostatnich roczników, które ewidentnie Greszcie się udały i cmokamy w palce. Myślę sobie, że jeszcze chwila, a wpadniemy sobie w ramiona, wylejemy się na podwórze, każemy zaprząc sanie i ruszymy w kulig pomiędzy mozelskimi winnicami.
I faktycznie jedziemy. Nie saniami, ale busem. Docieramy na działkę Greszty, a na miejscu wita nas kapliczka wzniesiona i u stóp zbocza. Podjadamy owoce, spacerujemy pomiędzy krzewami. Świeci słońce, człowiek myśli, że to polska jesień. Greszta pozuje z nami do zdjęć, pokazuje grona pokryte bortrytisem i opowiada o okolicy. Na koniec żegnamy się życzliwie, ładujemy na sanie i odjeżdżamy do kolejnego winiarza, który poczęstuje nas świetnymi rieslingami, ale nie bigosem.
Wiele tygodni później, pod koniec listopada okaże się, że Frankfurter Allgemeine Zeitung uznał Gresztę Winiarskim Odkryciem Roku w Niemczech.
Z tamtej podróży został mi do dzisiaj Steffensberg Riesling Spätlese trocken 2012, ten sam który tak świetnie spisał się z bigosem. Zapewne równie dobrze sprawdzi się z kapustą z grzybami i pierogami. Ale nie tylko dlatego otworzę go w Wigilię.
Tym wszystkim, którzy lubią dużo mówić o europejskości, nie wnikając w jej sens, daję pod rozwagę portret tego skromnego faceta. Rolnik z Polski B, tradycjonalista, a jednak Europejczyk pełną gębą. Mam wrażenie, że idea wspólnej Europy właśnie wtedy pokazuje swoje piękno, kiedy nad Mozelą spotyka się bigos z rieslingiem, polski winiarz gra w kosza niemieckimi, a sołtys Kröv ociera łzy. Tę drugą część dedykuję z kolei tym, którzy lubią dużo mówić o polskości, a nie wiedzą, jak wiele ta polskość zawdzięcza spotkaniu z innymi. Jednym i drugim życzę wspaniałych Świąt we wzajemnym szacunku i z rieslingiem oczywiście.
***
Nad Mozelę podróżowałem na zaproszenie Niemieckiego Instytutu Wina. Więcej o moich wrażeniach przeczytacie na Winicjatywie, a o winach Greszty u Kuby Małeckiego. O swoich typach na wigilijny stół piszą także Blurppp, Italianizzato, Nasz Świat Win, Winniczek i Winiacz.